piątek, maja 03, 2013

Love songs!

W temacie miłości powiedziane zostało już wszystko. Nie sądzę, że istnieje jeszcze nadzieja, by ktoś mógł w tej kwestii dokonać jakiegoś odkrycia, czy rewolucji. Co można było napisać, zostało napisane. Co można było powiedzieć, zostało powiedziane. Każdy film, by się dobrze sprzedał powinien zawierać wątek miłosny.
Miłość to również ulubiony temat muzyków. Niezliczona jest ilość tytułów nawiązujących treścią do przeżyć miłosnych, pełnych romantycznych uniesień oraz wzruszeń.  Mimo, że wszystko co mogło zostać wyśpiewane już dawno zostało, to co chwila karmieni jestesmy kolejnym muzycznym smakołykiem. I ten wątek nigdy nam się nie nudzi.

Zastanawia mnie tylko jedno... Czy zauważyliście, że kiedy o miłości śpiewa mężczyzna, jest to zazwyczaj  opis trwającego wielkiego uczucia, wyznanie do konkretnej kobiety w którym mnóstwo idealnych opisów jej niewinnej buzi, blasku jej oczu i calej tej nieogarniętej cudowoności zawierającej się w jednej istocie, którą jest właśnie kobieta. A każda z nią chwila to uniesienie, raj na ziemi, nadludzkie doznanie. 
Tak, tak zazwyczaj śpiewają o miłości mężczyźni.




Kobiety do tematu podchodzą zupełnie odmiennie. Nas nie inspiruje wspaniałe, mocne, trwałe uczucie. Sielanka nas nie kręci. Nie ma w tym nic, co mogłoby zapalić nas twórczo, obudzić natchnienie. Moment, w którym odkrywamy w sobie wenę nadchodzi wraz z... Twoim odejściem. No, ewentualnie wtedy kiedy poprostu jesteś draniem. Większość smętnych piosenek w wykonaniu kobiet to rozpamiętywanie tego co było, a już nie jest. Całość przepełniona tęsknotą, wołaniem o Twoj powrót, zapewnieniami, że bez Ciebie to my nic nie znaczymy, że jedynym sensem naszego jestestwa byłeś Ty. 



No i takie to właśnie z nas istoty. W momencie kiedy facet śpiewa o miłości, kobieta użala się nad sobą, nad tym co zrobiła, albo czego nie zrobiła, co miała, a co straciła i ogólnie LIFE SUCKS!