poniedziałek, sierpnia 05, 2013

Where you invite me to ... coffee, dessert, dinner, cocktail, shopping... i czego jeszcze dusza zapragnie!

W końcu chyba znalazłam chwilę, by napisać obiecaną notkę. Pomiędzy malowaniem jednej warstwy lakieru na paznokciach, a pilnowaniu czasu trzymania maski na włosach, która podobno sprawi, że będą jedwabiście gładkie, porażająco lśniące i zabójczo gęste... (już chyba tylko zapomnieli dodać o sprężystym skręcie loków).
Dodatkowo w bocznym oknie przeglądarki puszczam przelewy i co chwilę wymieniam z kimś korespondencję na Fb. Ciężkie życie celebryty ;) A miałam jeszcze coś w planach, ale... to jutro.


Generalnie wczoraj odnalazłam ulicę, na której spędziłam pół dnia. A spokojnie mogłabym dłużej. Ale występuje tam pewna mało sprzyjająca zależność. Im siedzisz tam dłużej, tym chudszy robi się Twój portfel, a grubszy brzuch :D ... chociaż wzrasta poziom wszechogarniającej szczęśliwości więc może i się to opłaca...?

Miejsce znalezione (jak z resztą większość) przypadkowo. Poszukiwania miejsca idealnego na poranną kawę doprowadziły nas na Powiśle, a dokładnie ulicę Lipową 7a (tuż obok BUWu). Właściwie to nie chciałyśmy tu wchodzić. Wolałyśmy sąsiadujący SAM. Chociaż chyba tylko dlatego, że u sąsiadów był full ludzi, a w naszym By The Way - pusto. No nic, usiadłyśmy. Szybko się okazało, że otwierają dopiero od 12.00. Mimo, że do tego czasu zostało jeszcze 30 minut miła obsługa nie odmówiła nam latte. I właśnie za to z miejsca uwielbiam ten lokal! Potem zafundowałyśmy sobie deser i to był strzał w dziesiątkę. Skoro mają dobra kawę i pyszne desery to reszta też musi być pyszna. Następnym razem.


Mój doskonały mus kokosowy z Malibu z sosem z marakui. Słodki kokos i orzeźwiająca marakuja - MNIAM! Muniowej crème brûlée podobno doskonałe, w co nie wątpię :)
Zakręciłyśmy się chwilę po mieście i tak nastała pora obiadowa. Wróciłyśmy do Kameralnego Kompleksu Gastronomicznego SAM z nadzieją, że tym razem znajdziemy miejsce. W dalszym ciągu ludzi był pełen lokal, ale trafiłyśmy idealny stolik. 
Nie wiem jak to jest, ale po raz kolejny będąc na Powiślu zauroczona jestem ludźmi, których tu spotykam. Wyluzowani, młodzi, ładni, jedni spacerują z psem, inni wpadają na rowerze, kolejni całą rodziną. Na prawdę aż miło. Nie ma buractwa, chamstwa ani prostaków. 
Obsługa pomocna, miła i zorientowana. Nikt nie pracuje tu za karę.
SAM to połączenie sklepu, piekarni i restauracji. Chociaż określenie restauracja zupełnie mi tu nie pasuje. To fajny lokal, gdzie poprostu dobrze zjesz! Każda z nas skusiła się na burgera i żadna z nas nie żałowała.
Pięknie i smakowicie pachniało!!!! Już mi ślinianki pracują...


Są i burgery. Mój ten na dole - Tandori. Z awokado, na przepysznej świeżo wypieczonej bułce. Jestem pewna, że taki burger nie tuczy! I koktajle. Ten zielony jest z tajemniczą spiruliną - zmielone algi morskie o wlaściwościach detoksykacyjnych!!!
Jakby mało nam było atrakcji, wychodząc z obiadu wpadłyśmy do kolejnego ciekawego miejsca - OM NOM NOM/Cuda na patyku! Lodziarnia, ale nie tylko .Można też wpaść na śniadanie, lunch, obiad, kawę. Co tylko. My spróbowałyśmy tylko ich cudów na patyku. Właściwie to dziewczyny, bo ja żyłam jeszcze smakiem burgera i z nim na dłużej chciałam pozostać. 

Lody wyglądały super. Jak na loda kosztowaly sporo - 5 pln/szt. Nie widziałam entuzjazmu...
Jakby wszystkiego było mało to zaraz obok w garażu trwała tzw. wyprzedaż garażowa. No i popłynęłyśmy...

Jest satysfakcja...
...wiecie co padło moim łupem???
Na koniec czekałyśmy na cud.. w Cudzie nad Wisłą.


Udało się! Jesteśmy trzy!
fot. by Munia (a dokładniej jej samowyzwalacz)